„Apostatka” to powieść, którą czyta się wyjątkowo szybko. Autorka chciała aby książka „czytała się sama” i to rzeczywiście udało się jej osiągnąć. O ile jednak samo zapoznanie się z tekstem przychodzi łatwo, to zebranie myśli po lekturze już takie nie jest.
Autorka pisze o zagubieniu i o poszukiwaniu. O wtłoczeniu w narzuconą tożsamość i o przychodzącym w efekcie, słusznym buncie. O trosce o samego siebie, ale i o ważnej roli akceptacji ze strony rodziny i społeczeństwa. O trudnych relacjach i o potrzebie oparcia w drugim człowieku. W moim odczuciu książka ta jest jednak przede wszystkim bardzo smutna. Bo choć „książka powstała jako odpowiedź na zasypujące od lat autorkę pytania o życie podporządkowane sekcie”, to odniosłem wrażenie, że wciąż pozostaje lekko zagubiona, że nie zakończyła jeszcze procesu poszukiwania odpowiedniej drogi. Samo publikowanie książki pod pseudonimem jest tu dość znamienne.
„Zemsta rodziny Omletów” to naprawdę udany debiut literacki Jakuba Kalety. Jest to lekka powieść „satyryczno-przygodowa”, która dłuższymi fragmentami naprawdę mocno mnie bawiła, pozwalając na chwilę odciąć się od przytłaczających nas wszystkich w ostatnich dniach przykrych wiadomości. Jak dobrze byłoby wrócić do beztroskich lat 90-tych, kiedy niekłamaną radość wywoływał segregator z „karteczkami z Króla Lwa”, a jedną z większych trosk było pokątne zjedzenie malutkiej paczki chipsów, bez trafienia na radar, wyjątkowo wrażliwych na dźwięk chrupania, kolegów z klasy. Za sprawą „Zemsty rodziny Omletów” mogłem przypomnieć sobie wiele z moich osobistych doświadczeń, wyniesionych ze Szkoły Podstawowej nr 61 im. Józefa Wybickiego. To były dobre lata, choć nie wszystko wspominam równie ciepło. Podobnie będę miał z powieścią Jakuba Kalety – to dobra książka, choć nie wszystko mnie w niej ujęło.
Można powiedzieć, że autor jest moim rówieśnikiem, dlatego podejrzewam, że w okresie dojrzewania mieliśmy wiele tożsamych doświadczeń i spostrzeżeń. W okresie raczkującego bądź co bądź kapitalizmu, gdy oferty sklepów nie nadążały za nadciągającymi z zachodu modami, wszyscy byliśmy poniekąd równi. Pamiętam gdy na urodziny dostałem wymarzonego Pegasusa, a na rynku polowało się na kartridże z grubego, żółtego plastiku. To były lata, gdy praktycznie wszyscy mieliśmy to samo, to samo oglądaliśmy, tym samym się fascynowaliśmy, a po szkole do zmroku siedziało się na boisku. Ach, epoko pre-Internetu, dlaczego odeszłaś?
„Niehalo” jest pierwszą powieścią Ignacego Karpowicza. Urodzony w Białymstoku autor kończył akurat 30 lat, gdy w 2006 roku nie tylko zadebiutował na rodzimym rynku wydawniczym, ale także otrzymał tym sposobem pierwszą nominację do Paszportów Polityki. Ostatecznie nagrodę tę zdobył cztery lata później za swoją piątą powieść – „Balladyny i romanse”. Gdy dodamy do tego, że regularnie zostawał finalistą Nagrody Literackiej „Nike”, mamy prawo mieć dość wysokie oczekiwania względem jego prozy. Pełen entuzjazmu sięgnąłem po naprawdę ładnie wydane „Niehalo” nakładem Wydawnictwa Literackiego i spodziewałem się jak najlepszych doświadczeń płynących z obcowania z literaturą piękną. Och, jakże się rozczarowałem! Tylko moja silna wiara w to, że nominacje do Paszportów Polityki nie są wysysana z palca oraz to, że książka nie należy do długich, sprawiły, że postanowiłem doczytać ją do końca. Umęczyłem się niemiłosiernie, ale przynajmniej z czystym sumieniem mogę Wam tej książki nie polecić.
Tyle razy słyszałem, żeby „nie oceniać książki po okładce”. Ja jednak, uparty jak osioł, wciąż od czasu do czasu wybieram kolejną lekturę na tej podstawie. Chcę wierzyć, że dobre okładki skrywają dobrze napisane historie. O naiwności ludzka! Jednak warto czasem posłuchać mądrości przekazywanej od pokoleń wśród czytelniczej braci. Niestety wszystko co dobre w thrillerze Mateusza Szulczewskiego zaczyna się i zarazem kończy na okładce.
„TAK SE SIEDZIAŁEM I WYMYŚLIŁEM – AKURAT NIE MIAŁEM CO ROBIĆ”
Wydawca zadbał o intrygujący opis fabuły, który jednak – w moim odczuciu – rozmija się z samą treścią książki. Sama okładka przyciąga oko i zachęca do lektury. Jednocześnie wprowadza jednak niemałe zamieszanie, ponieważ w większości internetowych księgarni debiut Mateusza Szulczewskiego znajdziemy jako „Kto umrze, ten umrze”, mimo, że tytuł książki to po prostu „?”. O samym autorze niewiele jesteśmy w stanie się dowiedzieć. Wydawnictwo przedstawia go jako fana psychologii i rynków finansowych, który postanowił napisać serię książek o inteligentnych socjopatach. Dodatkowo informują nas, że od „?” rozpoczął „budowanie swojego uniwersum”, co osobiście odbieram bardziej jako groźbę lub ostrzeżenie, niż zachętę do śledzenia nowości wydawniczych.
Rzecz w tym, że ten pochodzący z Kłoniczek koło Lututowa, debiutujący pisarz, nie posiada umiejętności aby to zrobić. Porwał się z motyką na słońce. Nie widzę możliwości by zbudował jakiekolwiek uniwersum, gdyż ma trudności z sensownym wykreowaniem choćby jednej postaci. Oczywiście możecie mieć inne zdanie na ten temat. Wszakże w Internecie znaleźć można podejrzanie wysokie oceny „?”, co może wskazywać na to, że przyjaciele autora czego innego oczekują od dobrego thrillera niż ja. Choć nie mam w zwyczaju zawieszać debiutom poprzeczki zbyt wysoko, nie wydaje mi się by Mateusz Szulczewski w ogóle próbował oddać skok, aby sprostać jakimkolwiek oczekiwaniom. Stwarza wrażenie wyjątkowo zadowolonego z siebie, bo oto napisał książkę – wykreował świat! W sieci można odnaleźć rozmowę, którą przeprowadził z nim lokalny portal internetowy z Wieruszowa (tugazeta.pl). Na pytanie: „Czy Ty wcześniej coś pisałeś?” odpowiada z rozbrajającą szczerością: „A nie, broń Boże!”. Sposób w jaki się wypowiada, sugeruje również to, że w ogóle niewiele czytał i niekoniecznie rozumie na czym polega „tworzenie uniwersum”. We wspomnianej rozmowie informuje nas – czytelników – o swoim podejściu do procesu twórczego: „Tak sobie zacząłem rozpisywać tą fabułę, co by mogło być, co by było fajne, co by się fajnie kleiło, jakiś rozwój postaci se wymyśliłem. No i ile mi to zajęło? Ze 4 godziny, może 5. Tak se siedziałem, akurat nie miałem co robić”. Całość rozmowy możecie obejrzeć tutaj:
Czy zdarza się Wam sięgać po debiuty literackie? Znajduje się we mnie pewnego rodzaju romantyczna tęsknota, że oto kiedyś odkryję prawdziwą perłę. Wszak każdy z cenionych dziś pisarzy musiał zacząć od debiutu. Dlatego też co jakiś czas sięgam po książki zupełnie nieznane, wydawane przez niszowe wydawnictwa. Tak natrafiłem też na „Diagnozę zła” Mariusza Wypycha. Choć w swojej debiutanckiej powieści dotyka ważnego tematu, to jednak nie łudzę się, że trafiłem na nowego wieszcza narodu. Jeśli miałbym określić tę książkę lapidarnie, to napisałbym prosto: diagnoza – zła.
O autorze nie udało mi się dowiedzieć więcej, niż to co głosi tył okładki. Mariusz Wypych z wykształcenia jest historykiem, a pisarstwo ceni głównie za możliwość bezkarnego zmyślania historii. Choć już na samym wstępie (w miejscu gdzie zazwyczaj pojawia się dedykacja) zaznacza, że wszystkie postaci i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwa przypadkowe – nie do końca w to wierzę. Dlaczego? Nie wydaje mi się (choć mogę się mylić), że ktokolwiek zdecydowałby się debiutować powieścią o manipulacji, gdyby nie doświadczył tego na własnej skórze. „Diagnoza zła” to dość chaotycznie opisany przypadek – jak sam określa ją autor – złej kobiety. Alicja kłamie, manipuluje, szantażuje emocjonalnie. Nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć korzyść dla siebie. Wiele wskazuje na to, że Mariusz Wypych spotkał kogoś takiego na swojej drodze, a jego książka jest przestrogą, ponieważ „ofiarą socjopaty może stać się każdy z nas”.