atypowa ocena: 7/10

Sięgając po powieść Łukasza Barysa nie powinniście zakładać, że umili wam jesienne popołudnie. Jest smutna, przykra i pozbawiona nadziei. Nie może być inna, bo opowiada o życiu smutnej, przykrej i pozbawionej nadziei patologicznej rodziny. Narratorką jest nastolatka, która dzieli mieszkanie z pleśnią, grzybem, psem Filipem, młodszym rodzeństwem, umierającą na raka babcią oraz matką sprowadzającą regularnie na noce nowych „tatuśków”. Co i rusz ucieka w światy z pogranicza snu i legend, a przez pojawiające się regularnie łzy, ich granice się zamazują i ciężko stwierdzić co się dzieje, a co się jedynie dziać wydaje.

Akcja powieści rozgrywa się w Pabianicach, gdzie urodził się autor tej książki w 1997 roku. Ale to nie tylko młody wiek stawia Łukasza Barysa w gronie przedstawicieli nowej prozy. Karol Maliszewski pisze, że „żywioł liryczny, którym zalewa nas Barys, jest niesłychany (…) nie słyszałem jeszcze tak soczystych tonów”. To jak ten młody autor bawi się słowem, robi wrażenie. W skreślonych przez niego zdaniach widać ponadprzeciętną wrażliwość. Nadaje swojej narracji specyficzny rytm, który wymaga (przynajmniej ode mnie) lektury niespiesznej i skupienia uwagi na każdym słowie. „Kości, które nosisz w kieszeni” nie są książką do czytania w autobusie, czy chwytania kilku akapitów w przerwie reklamowej. To niedługa powieść, której najlepiej oddać się w spokojne popołudnie, gdy najdzie nas melancholijna zaduma nad światem. Polecam takie z nienajlepszą pogodą, bo gdy zakończymy lekturę i tak wszystko wyda nam się bardziej szare niż zwykle.
Skłamałbym pisząc, że dawno nie czytałem tak specyficznie napisanej powieści, ponieważ prawda jest taka, że jeszcze nigdy nie miałem okazji oddać się lekturze podobnej pozycji. Ciekaw jestem kolejnych książek Łukasza Barysa, bo dopiero wtedy będę w stanie ocenić, czy mamy tu do czynienia z jego specyficznym stylem, czy też zabiegiem zastosowanym celowo do tej jednej, konkretnej powieści. Książkę czytało mi się dobrze, bo nawet gdy raziły mnie nieociosane stwierdzenia i kolokwializmy sąsiadujące z wyszukanymi metaforami – czułem, że było to celowe. Życie pabianickiej narratorki choć nie pozbawione pytań, refleksji i marzeń, wciąż zderza się z brutalną i niesprawiedliwą prozą życia.

Poniżej kilka, krótkich fragmentów książki, przy których postawiłem sobie kropeczkę na marginesie w trakcie lektury:
„A mama wrzeszczała na babcię i płakała, wrzeszczała i płakała, a potem kładła się i płakała do samego rana, a potem malowała się i szła do marketu kasować klientów i kłaść na półkach towary. Choć nienawidziłam tatuśków, których nam sprowadzała, i kibicowałam babci w ich kłótniach, to wiedziałam, że mama po prostu chce być kochana. Po prostu.”
„Walnęłam się na łóżko i popłakałam sobie. Jakoś po piętnastu minutach opanowałam szloch. Boże, nie spodziewałam się, że aż tak mnie weźmie. Choć nie znałam Fabiana i nic o nim nie wiedziałam, to i tak się smuciłam.
Coś we mnie kazało współczuć Baranowskiemu Fabianowi, do którego było mi tak daleko, że dalej człowiekowi do człowieka być nie może. Coś we mnie kazało współczuć i tęsknić, więc współczułam i tęskniłam. Widziałam Baranowskiego Fabiana w sobie i także chciałam się zabić. Tak, naprawdę chciałam to zrobić. Czułam taki ciężar, że nie mogłam zrobić nic oprócz poddania się mu. Sonia ocierała mi z policzków łzy, bo ona wiedziała, dlaczego płaczę. Wacia piła herbatę i smarowała sobie usta pasztetem. Ona cieszyła się ze śmierci Fabiana, bo miała o czym gadać.”
„Wiedziałam to wszystko, bo z uporem przeszukiwałam Wikipedię, serfowałam wzdłuż i wszerz po niebieskich hiperłączach, tych ulotnych szczebelkach poznania, które wyskakują niczym duchy włókniarek w oknie przeglądarki i odkrywają przed tobą rąbek widmowej sukni – układałam sobie z nich błyszczący, ulotny obraz przyjaciółki, którą znałam bardzo dobrze i której nie znałam w ogóle, którą mogłam dotknąć przez kamienną powłokę.”
„Sam ksiądz, którego babcia tak uwielbiała, choć marszczyła nos w jej chorobliwej obecności, kazał sobie zapłacić za wrzucenie ciała w plastikową obręcz ponad dwa tysiące. Babcia odłożyła troszkę mniej i mama musiała sama kupić trumnę – całą ceremonię zerkała spode łba na kapłana i obrzeże nagrobne, wściekła i zrozpaczona, nie mogąc się skupić na śmierci matki z powodu tych kilku stówek, które musiała kołować po koleżankach na szybko i martwić się oddawaniem. Ksiądz za wiele nie powiedział, odprawił starodawną ceremonię i prędko się zmył – ani słowem nie wspomniał o babci. Jakby to, kim była, co lubiła robić, jakie tematy uważała za ważne, kogo miała za męża, córkę i wnuków, czego się bała, na co oczekiwała, w ogóle się nie liczyło – jakby jej życie po ostatnim oddechu rozpłynęło się w powietrzu, wsiąknęło w prześcieradło jak pot. A babcia przez te wszystkie lata dbała o czystość naszych dusz, słuchała katolickiego radia i kłóciła się z mamą o to, że postępuje bezbożnie – i z pewnością wyobrażała sobie, że zostanie ciepło wspomniana w pogrzebowej mowie przez księdza, któremu co niedziela wrzucała na tacę, a potem, kiedy zachorowała na raka i prawie nie mogła się ruszać, ładowała kasę w kopertę i dawała podczas kolędy. Ale okazało się, że ten ksiądz miał babcię w dupie, że w ogóle nie obchodziło go to, że ona czekała na niego od października i przez długie miesiące marzyła o tych pięciu minutach wizyty duszpasterskiej, kiedy będzie mogła mu się wreszcie wyżalić – na podłe wnuki, podłą córkę, podłego raka i podłą emeryturę. Bo ten ksiądz marszczył nos u nas w domu, uważał, że babcia śmierdzi.”
„Czuliśmy się jak zamknięte w słoiku muszki, które obijają się o szklaną ścianę z dziwną namiętnością, zrezygnowaniem, które łączą w sobie wszystko, co wiadomo o umieraniu i dumie. Jeśli autobus skręcał to i nas skręcało w środku.Jeśli autobus stawał to i nam coś stawało przed oczami. Czułam się częścią wielkiego mechanizmu wszechświata i on dawał mi jeść ze swoich rąk, ale inni pasażerowie nie chcieli za bardzo wiązać się we wspólnotę, odpychali nas od siebie ze wstrętem wywołanym przez za krótkie spodnie i bluzki, które wołały naokoło, żeśmy biedne dzieci z biednego domu, więc można nas przerzucać między sobą jak raka albo piłkę do siatkówki.”

Powieść Łukasza Barysa uwiera. Po jej przeczytaniu wbiła się niczym drzazga w moją duszę. Stało się tak, ponieważ wiem, że podobnych (pozbawionych sensu i nadziei) historii, życie pisze tysiące każdego dnia. Przechodnie odwracają wzrok, a w pewnych domach dziedziczy się z pokolenia w pokolenie patologiczne wzorce zachowań, zmiksowane z brakiem pomysłu na lepsze jutro.
W „Kości, które nosisz w kieszeni” zabrakło mi puenty. Chciałbym aby autor dopisał jeszcze jeden rozdział, w którym pojawiłoby się choć kilka promieni słońca nad tym szarym życiem w Pabianicach. Nie to, że oczekuję od książek happy endu. Może to wynika z tego, że znajduję sens w moim życiu i posiadam nadzieję na całą wieczność? Wierzę, że każde życie ma wielką wartość i można wyrwać się z kręgu beznadziei. Dlatego ja nie skończyłbym powieści w takim punkcie i ten sposób, choć rozumiem jaki cel mógł przyświecać autorowi.
Książkę polecam, z tym jednak zastrzeżeniem, że kto po nią sięgnie powinien liczyć się z pewnego rodzaju dyskomfortem. W kulturze unikania trudnych kwestii, niekoniecznie szukamy treści mogących poruszyć w naszym wnętrzu te struny, których dźwięk może zakłócić święty spokój sumienia. Warto jednak to robić.