Im robię się starszy tym bardziej doceniam prawdziwe historie. Coraz częściej wśród obrazów walczących o moją uwagę wybieram filmy dokumentalne. Choć doceniam dobrą beletrystykę, to jednak najwięcej refleksji przynosi mi literatura non-fiction, reportaże oraz biografie. I właśnie dlatego zdecydowałem się nabyć serię aż 35 książek tworzących serię Chrześcijańscy bohaterowie dawniej i dziś.
Kilka książek z tej serii już dawniej trafiło w moje ręce. Postanowiłem jednak bardziej systematycznie podejść do tematu i przeczytać te 35 biografii w kolejności chronologicznej. Janet i Geoff Benge opisali życie misjonarzy tych bardziej i mniej znanych poczynając od żyjącego w XVIII wieku hrabiego Ludwika Zinzendorfa, a kończąc na wciąż jeszcze żyjącym Lorenie Cunninghamie. Nie ustalam sobie w jakim czasie uda mi się zrealizować mój cel, ale postaram się dość regularnie dzielić się moimi przemyśleniami dotyczącymi kolejnych bohaterów.
Studiowanie historii może ustrzec nas od wielu błędów. Cenię sobie szczere biografie, które nie tylko skupiają się na blaskach, ale również otwarcie opisują cienie życia tych, o których traktują. Wyrosłem już z idealizowania kogokolwiek. Jestem pewien, że tych 35-ciu bohaterów popełniło setki (jeśli nie tysiące) błędów. Całkiem możliwe, że nie ze wszystkimi bym się zaprzyjaźnił i bez dwóch zdań nie we wszystkim byśmy się zgadzali. Ale wiem, że tych wszystkich ludzi łączyła miłość do Boga i szczere pragnienie służby bez zważania na zagrożenia i koszty. Wiele z tych historii jest smutnych i przepełnionych zdarzeniami, które logika kazałaby nazwać porażkami. A jednak są oni bohaterami wiary, od których możemy bardzo wiele czerpać. Tak rozumiem wezwanie Biblii:
Pamiętajcie o waszych przewodnikach, którzy wam zwiastowali Słowo Boże. Rozpatrując koniec ich życiowej drogi, naśladujcie ich wiarę. (Hebrajczyków 13:7 SNP)
Jestem osobą wierzącą. Wychowywałem się w rodzinie gdzie wiele słyszałem o Jezusie. Miałem to szczęście, że rodzice czytali mi Biblię i odpowiadali na trudne pytania. Będąc w liceum podjąłem świadomie decyzję, że chcę być chrześcijaninem i wyznałem wiarę w Jezusa przyjmując chrzest. Ale czy to zamyka temat? Czy już nigdy później w moim życiu nie pojawiły się wątpliwości co do słuszności obranej drogi? Czy w trudniejszych chwilach moją duszą nie targały wątpliwości czy ta cała historia o Jezusie jest prawdą? Czy różne osoby, które napotkałem na mojej drodze oraz przeczytane książki nie naruszyły mojego zaufania co do rzetelności Pisma Świętego? Oczywiście, że mierzyłem (i nadal się czasem mierzę) z większymi i mniejszymi wątpliwościami.
Ale nie ma w tym nic dziwnego. Nie należy wstydliwie się z nimi kryć. W końcu to właśnie Biblia otwarcie przepowiada ludziom wierzącym to, że ich wiara musi przejść przez próby:
Weselcie się z tego, mimo że teraz na krótko, gdy trzeba, zasmuceni bywacie różnorodnymi doświadczeniami, ażeby wypróbowana wiara wasza okazała się cenniejsza niż znikome złoto, w ogniu wypróbowane, ku chwale i czci, i sławie, gdy się objawi Jezus Chrystus. Tego miłujecie, chociaż go nie widzieliście, wierzycie w niego, choć go teraz nie widzicie, i weselicie się radością niewysłowioną i chwalebną, osiągając cel wiary, zbawienie dusz. (1 Piotra 1:6-9 SNP)
To jest całkowicie naturalne, że od czasu do czasu wierzący człowiek mierzy się ze zwątpieniem. Nie powinniśmy się tego wstydzić, ani tego ukrywać. Początkiem wielkiego dramatu wielu ludzi jest to, że krok po kroku tracą wiarę, ponieważ boją się przyznać do wątpliwości targających ich duszą. Być może w przeszłości podzielili się z kimś trudnościami, z którymi się mierzą i zostali skarceni. Ktoś kto nie umiał im powiedzieć, zbył ich stwierdzeniem, że „to tajemnica wiary i po prostu musisz wierzyć”. Oczywiście nie na wszystkie pytania znajdziemy odpowiedź, ale czy oznacza to, że nie należy pytać? Jestem przekonany, że nie. Wiara nie powinna stać w totalnej opozycji do naszego rozumu.
Wysoka ocena wynika przede wszystkim z tego, że książka ta jest (dosłownie) do bólu prawdziwa. Wciąż mnie zadziwia, że człowiek wychowany w innej części świata, mający bardzo odmienne życie od mojego – przeżywa tak tożsame doświadczenia z tymi, z którymi ja się mierzyłem i nadal mierzę.
Kyle Idleman to 45 letni pastor dużego kościoła w stanie Kentucky w USA. Gdy piszę dużego, to mam na myśli czwarty pod względem wielkości zbór w Ameryce. Nie będę ukrywał, że sięgnąłem po tę książkę z pewną dozą sceptycyzmu. Czego może nauczać pastor, żyjący ze wspaniałą żoną i czwórką dzieci w sielankowej scenerii, pięknego domu pod miastem. Skoro na nabożeństwach gromadzą się tam tysiące wiernych – nie spodziewałem się aby jego nauczanie mogło być zbyt konkretne (aby nie użyć słowa radykalne). Cóż … cieszę się, że nie mogłem być w większym błędzie.
K-PAX to planeta w konstelacji Liry, która zyskała sławę na początku obecnego tysiąclecia za sprawą filmu z 2001 roku. Nie wiem jak sytuacja miała się w innych krajach, ale w Polsce chyba każdy usłyszał o K-PAX za sprawą RMF FM, które objęło patronatem to dzieło. Jest to dobry film, ale nie wybitny. Nie zdobył żadnych nagród i w Hollywood dawno o nim zapomniano. Na platformach streamingowych też raczej nie ma szans na renesans, ze względu na to, że w główną rolę wciela się Kevin Spacey, od którego raczej każdy teraz stara się odciąć.
Dacie wiarę, że minęło 20 lat od premiery K-PAX?! Ah, początek lat dwutysięcznych. Gdy w niewielkich salonach rozgościły się wielkie, ciężkie telewizory. Pojawiły się „płaskie” kineskopy, a Polacy zwariowali na punkcie kopiowania filmów dzięki kodekom DivX. Jestem pewien, że posiadałem gdzieś swoją kopię K-PAX, jednak gdy wzięło mnie na podróż sentymentalną nie mogłem oczywiście jej odnaleźć. W ten sposób dołożyłem swoją złotówkę do WOŚP w tym roku bo wylicytowałem za tę oszałamiającą kwotę K-PAX dołączony niegdyś przez wspomniane RMF FM do gazety Cztery Kąty (zastanawiam się czy dziś nadal się dołącza filmy do gazet?!). Skąd mnie nagle wzięło na grzebanie tak głęboko we wspomnieniach prawie, że w dzieciństwie? Podejrzewam, że to wina nowej płyty Mikołaja (Meek, Oh Why?), którą przesłuchałem ze sto razy. W kawałku Papierowa Rocznica śpiewa:
„Nie, niepotrzebny mi restart, wow Muszę wracać do domu, muszę odnaleźć swój K-PAX”
Naprawdę niewiele jest książek, do których wróciłem aby przeczytać je kolejny raz. Na tym niedużym stosiku znajduje się jednak ta pozycja C.S. Lewisa. Pamiętam, że po pierwszej lekturze lata temu oceniałem ją na pełne 10/10. Z perspektywy lat i może zawyżonych oczekiwań przez dawne wspomnienia – tym razem aż tak bardzo się nie zachwyciłem. Jednak wciąż 7/10 to ocena, którą można uznać za solidną rekomendację – naprawdę warto!
Dlaczego po latach wróciłem do tej książki? C.S. Lewis jest znany głównie z tego, że napisał Opowieści z Narnii (przynajmniej polskim czytelnikom). Jednak ja osobiście znacznie bardziej cenię go za jego dzieła z pogranicza teologii / apologetyki chrześcijańskiej. To prawdziwy Pisarz (przez wielkie P) i wybitny umysł. Czytając jego Chrześcijaństwo po prostu czy też Cztery miłości co kilka stron przymykałem oczy i potakiwałem głową. Pisać w zrozumiały sposób o rzeczach wymykających się naszemu rozumowi – to rzecz wielka i zasługująca na uznanie. Mieszane uczucia miałem oddając się lekturze Błądzenia pielgrzyma ale to pewnie dlatego, że razem z nim gdzieś się pogubiłem (może przyjdzie czas by powrócić i do tych książek). Lubię czytać książki autorów, którzy szczerze i głęboko wierzą Biblii. To daje się uchwycić w myślach sklejających poszczególne zdania, tak jak i można to zauważyć w życiu takiej osoby. C.S. Lewis jest postacią nietuzinkową i to wcale nie dlatego, że był jednym z najbliższych przyjaciół Tolkiena. Gdyby nawet go nie znał i nie napisałby żadnego „bestsellera” i tak warto go poznać. Oczywiście nie będę tu przybliżał jego sylwetki bo wszystko można znaleźć na dziesiątkach stron. Polecam natomiast autobiografię – Zaskoczony radością.
Dawno nie czytałem tak dobrej książki. Z całego serducha polecam ją wszystkim, których lubię. Warto oddać się lekturze ze świadomością, że będzie to co najmniej kilka wieczorów. Powieść w pełnym znaczeniu tego słowa. Konstrukcja i głębia chwilami zachwyca. Ale nader wszystko – wciąga i daje do myślenia. Niestety coraz rzadziej się zdarza, abym po odłożeniu książki myślał o niej przez kolejne dni. Adwokat do tego doprowadził – dlatego oceniam go najwyżej jak mogę w mojej subiektywnej skali szopów.
Ale po kolei. Muszę przyznać się do mojej słabości oceniania książek po okładce. Wiem, wiem – nie powinno się tak. Ale nie będę tego ukrywał – wciąż na mojej kupce wstydu (książek o statusie – „do przeczytania”) znajduje się kilka pozycji, które wybrałem ze względu na jakość ich wydawani. Adwokat Singera wpadł mi w oko już (o zgrozo!) lata temu. Kilkakrotnie wpadł w moje ręce w księgarni, a opis znajdujący się z tyłu okładki sprawił, że trafił na specjalną listę „książek, z których bym się ucieszył”.
Adwokata dostałem w prezencie. Cóż za wspaniały jest to prezent. Niestety upłynęło jednak sporo czasu zanim z półki książka ta trafiła do moich rąk. Może tak być dlatego, że odstraszała mnie swoim rozmiarem. 102 rozdziały na blisko 500 stronach! W dobie gdy wszystko musi być szybko i nawet z czytania książek, niektórzy zrobili sport – ciężko zacząć powieść, która wiemy, że zajmie nam sporo czasu. Wydawcy często pompują króciutkie tytuły w ten sposób, że mają blisko 200 stron po to byśmy po lekturze poczuli się dobrze, bo przeczytaliśmy całkiem grubą książkę. Tutaj tego nie doświadczysz. Od pierwszych zdań czujemy, że do ręki wzięliśmy solidne dzieło. Randy Singer wykonał tytaniczną pracę badawczą zanim w ogóle rozpoczął pisanie. I ten trud się opłacił…
Nie byłem pewien czy powieść historyczna to gatunek, który mi „podejdzie”. W tym wydaniu była to uczta i chcę więcej. Momentami przymykając oczy miałem wrażenie, że jestem uczestnikiem wydarzeń w starożytnym Rzymie. Singer naprawdę przybliżył mi te odległe czasy początku I wieku. Dużym ułatwieniem w lekturze (przynajmniej w początkowej fazie, gdy wszystko jest nowe) okazał się umieszczony na samym początku wykaz postaci z informacją, które są fikcyjne, a które historyczne.
Bo i rzeczywiście przez całą powieść miesza się tu historia z fikcją, która jest na tyle prawdopodobna i tak też opisana, że może jest bliższa prawdzie niż mogłoby się wydawać. Dla czytelników Pisma Świętego szczególną gratką będzie to, że tytułowy adwokat to znany nam Teofil ze wstępów do Ewangelii Łukasza i Dziejów Apostolskich:
Skoro już wielu podjęło się sporządzenia opisu wydarzeń, które wśród nas się dokonały, jak nam to przekazali naoczni od samego początku świadkowie i słudzy Słowa, postanowiłem i ja, który wszystko do początku przebadałem, dokładnie kolejno ci to opisać, dostojny Teofilu, abyś upewnił się o prawdziwości nauki, jaką odebrałeś.
[Ewangelia Łukasza 1,1-4]
Pierwszą księgę, Teofilu, napisałem o tym wszystkim, co Jezus czynił i czego nauczał od początku aż do dnia, gdy udzieliwszy przez Ducha Świętego poleceń apostołom, których wybrał, wzięty został w górę;
[Dzieje Apostolskie 1,1-2]
Myliłby się jednak ktoś, kto myślałby, że cała książka to wariacja na temat biblijnych wydarzeń. Ta książka to znacznie więcej i zabiera nas tak daleko w głąb życia Teofila, że zastanawiamy się w pewnym momencie, czy opisane spotkanie z Jezusem podczas Jego procesu w ogóle miało sens?! Czasem trzeba jednak wielu lat by ziarenko kiedyś zasiane w odpowiednim czasie wydało owoc. Znamy to przecież z życia…
Nie chcę opisywać fabuły – by nie odbierać Wam frajdy z lektury. Napiszę jedynie, że bez dwóch zdań – WARTO. To jedna z najlepszych książek jakie przeczytałem. Nieraz sięgałem po popularne tytuły z listy bestsellerów i kończyłem je z rozczarowaniem, ponieważ miałem przeświadczenie, że nawet ja mógłbym napisać taką książkę. W tym wypadku jest inaczej. Chylę czoła przed Randy Singerem. Mało kto jest w stanie napisać taką książkę! Wykreować taką postać, tak bogaty świat – i jeszcze wpisać to w istniejący świat, którego wiele szczegółów znamy nie tylko z książek historycznych, ale również z Pisma Świętego.
Bez bicia przyznaję się, że często gdy sięgam po książkę wieczorem, po kilku stronach zaczynają mi się kleić oczy. Jeśli powyższe argumenty nie przekonały Was, że warto sięgnąć po Adwokata dodam na koniec to, że ostatnia część tak mnie wciągnęła, że książkę kończyłem po 2 w nocy. Kupować, czytać i dawać jako prezent innym!
To, że nie zdajemy sobie sprawy z jakiegoś problemu niestety nie oznacza, że on nie istnieje. Co gorsza, może stanowić dla nas zagrożenie. Nie znam się za bardzo na mechanice, ale to nie sprawia, że moje auto będzie wolne od usterek, bo ja o nich nie wiem. Stąd wziął się wymóg regularnych przeglądów technicznych, aby nie dopuścić do tego bym nieświadomie stanowił zagrożenie dla siebie i innych uczestników ruchu. Jeśli wykryto jakąś usterkę moim zadaniem jest jej wyeliminowanie nim ruszę na drogi. Zignorowanie tego i dalsze używanie auta jest postawą skrajnie lekkomyślną, która może się wiązać z nieodwracalnymi konsekwencjami. Praktyka życia pokazuje jednak, że często w życiu wolimy nie wiedzieć o istniejącym problemie. By spać spokojnie? Czy wyparcie jest dobrą drogą do lepszego snu?
„Polska odwraca oczy” to zbiór krótkich, trudnych do przełknięcia reportaży. Justyna Kopińska brutalnie szczerze opisuje sprawy, o których większość woli po prostu nie wiedzieć. Okazuje się, że jako społeczeństwo zdecydowanie zbyt często odwracamy oczy, dając w ten sposób milczące przyzwolenie na wciąż trwającą niesprawiedliwość i krzywdę tych, którzy nie mają już sposobu by się bronić. W książce opisane są spawy, którymi żył cały kraj (jeśli sondować to życie nagłówkami gazet) oraz te, o których może nikt by nie usłyszał, gdyby nie zadająca pytania autorka.
Tu warto potencjalnych czytelników przestrzec – jeśli wzruszasz się oglądając „Na wspólnej” może być Ci przebrnąć przez wszystkie reportaże. Występuje tu nagromadzenie krzywdy, gwałtów, morderstw, psychotropów, molestowania, bicia, wykorzystywania, bezduszności, horrendalnej głupoty i festiwal błędów – a to wszystko w najgorszym wydaniu, bo nie fantastycznym, ale najzupełniej realnym. Te dramaty rozegrały się w Twoim mieście, w mieszkaniu obok, w szpitalach i więzieniach, którym ufamy, że wykonują należycie swoją pracę. A najsmutniejsza jest ta świadomość, że dzieją się one nadal, tylko ci którzy krzyczą być może są zamknięci w miejscu skąd nie wydobywa się krzyk. Ja przeczytałem tę książkę w trzech podejściach i za każdym razem byłem mocno przybity. Tak zwyczajnie jest mi wstyd, że to człowiek człowiekowi gotuje taki los.
Czy warto katować się historiami o katach? Czy warto burzyć się na upośledzone sądy? Czy to czemuś dobremu może posłużyć? Wierzę, że tak. Dobra lektura, to ta która budzi w nas emocje, nawet jeśli nie są one przyjemne. Ważne by nie pozostawać obojętnym. Odwracanie wzroku nie przystoi dojrzałym ludziom. A proces dojrzewania to nie tylko motylki w brzuchu i zaczytywanie się Dostojewskim. „Lepszy jest smutek niż śmiech, bo gdy smutek na twarzy, serce staje się lepsze” (Kzn 7,3). Dlatego choć już po pierwszym reportażu o żonie Trynkiewicza cały się w środku burzysz – nie odwracaj wzroku. Czytaj dalej i pomyśl, że te wszystkie historie są niestety znacznie bliższe niż mogłoby się wydawać. Antybohaterami tych historii nie są tylko bezwzględni bandyci, ale również osoby, które dedykowały swoje życie służbie innym. To osoby, które kształciły się by świadczyć pomoc, opiekować się słabszymi, leczyć ich. A jednak na jakimś etapie część z nich porzuciła swoje ideały, dała się złamać. Część z nich sama kiedyś doznała krzywdy, inni złapali się na poczucie władzy, albo łatwy pieniądz. Swego czasu nawet apostoła Pawła spotkała gorycz tego, że Demas go opuścił bo bardziej „umiłował świat doczesny” (2 Tm 4,10).
Czego mnie to uczy? „A tak kto mniema, że stoi niech baczy by nie upadł” (1 Ko 10,12). Zło siedzi w człowieku i kroczek po kroczku potrafi nim zawładnąć. Nie dzieje się tak, że np. active shooter wiedzie spokojne, uczciwe życie aż pewnego dnia, ni stąd ni z owąd idzie zabijać. Zło dojrzewa w nim latami, dlatego jeśli nie będziemy odwracać oczu może częściej uda się zareagować.
„Niech nikt, kuszony przez zło, nie mówi, że to Bóg go kusi. Bóg jest niepodatny na zło i sam nikogo nim nie doświadcza. Źródłem pokus człowieka są jego własne żądze. To one go pociągają i nęcą. Gdy żądza się rozwinie, rodzi grzech, a gdy grzech dojrzeje, rodzi śmierć”. (Jakuba 1:13-15 SNP)
Choć światopoglądowo w wielu kwestiach z panią Justyną pewnie nie mógłbym się zgodzić nie przeszkadza mi to by być wdzięcznym za to, że odważyła się zadać tyle trudnych pytań. Dziękuję, że dzwoniła, pisała, spotykała się zarówno z ofiarami jak i oprawcami. Bez wątpienia ryzykowała, ale wierzę, że nie na darmo. Udało się pchnąć kilka spraw na przód. Doprowadzić do ponownego rozpatrzenia pewnych spraw. Udało się osadzić tych, którym dotąd się upiekło. Ale myślę, że wydarzyła się jeszcze jedna, nawet ważniejsza kwestia – tysiące czytelników nie odwróciło oczu. Patrzmy odważnie i reagujmy. Ale nader wszystko zaglądajmy w siebie, czy nie kiełkuje w nas coś złego nad czym dziś jeszcze można zapanować. Nie ignorujmy zła, nie odwracajmy oczu.
3 cytaty z książki:
Kilka dni później student spieszył się na egzamin i przebiegł na czerwonym świetle, bo nic nie jechało. Policjanci go zatrzymali, a on wyciągnął taką roztopioną już od słońca czekoladę z orzechami i poprosił: „Panowie, zlitujcie się, tak się spieszę na egzamin, całą noc się uczyłem”. I oczywiście uradowani policjanci aresztowali go za próbę przekupstwa przy użyciu cennej rzeczy. Jak postawili chłopaka przed prokuratorem, to cały się trząsł. Chyba po czasie spędzonym w areszcie sam już uwierzył, że jest przestępcą. Dzielni policjanci nawet udokumentowali tę czekoladę. Przynieśli mi liczne zdjęcia. Najbardziej żal mi było jego matki. Zadzwoniła do mnie i zaczęła szlochać, że jej syn nie jest przestępcą. Błagała, żeby go wypuścić. Miałem ochotę ją przeprosić, że policjanci dla statystyk czepiają się uczciwych ludzi, a bandyci chodzą po ulicach. Było mi wstyd za policję.
==========
Gdy okazało się, że Grzegorz po prostu nie słyszy, poszłam do pani psycholog w ośrodku na Kamieńcu w Zakopanem. Spytałam, dlaczego orzeczono, że jest upośledzony w umiarkowanym stopniu, skoro mógł iść do normalnej szkoły. Okazało się, że na każde dziecko ośrodek dostaje duże dotacje. Psycholog powiedziała wprost: „Jak rodzice podejrzewają u dziecka niepełnosprawność umysłową, zawsze wystawiam opinię »umiarkowanie upośledzony«, gdybym wystawiła inną, to dyrektor ośrodka chybaby mnie zabił”.
==========
Najważniejsze w życiu to zaakceptować swoją przeciętność. Bo inaczej człowiek ma wieczny niedosyt i nie umie być szczęśliwy.
==========
Instytucja zamknięta rządzi się swoimi prawami. Tam wszystkie emocje, jak strach, poniżenie, władza, są spotęgowane. Najpierw funkcjonariusz myśli, że robi dobrze, wnosząc na teren zakładu wódkę czy narkotyki, bo działa na rzecz wyjaśnienia przestępstw. Ale przestrzeń zakładu jest mała i więzień cały czas obserwuje funkcjonariusza. Widzi, że wnosi amfetaminę i liczy sobie kilka razy więcej niż na wolności, więc w sytuacji pyskówki słownej w końcu skazany krzyknie: „A ty jesteś większy kryminalista niż ja”. I co robi strażnik, gdy widzi, że siła jego autorytetu przestała działać? Jedyną szansą dla zachowania swojej pozycji jest wówczas użycie siły fizycznej. Woła więc kilku funkcjonariuszy i biją skazanego. Pewnie za pierwszym razem biją, aby zrozumiał, kto tu rządzi. Ale natura ludzka jest bardzo przewrotna. Po kilku takich zajściach funkcjonariusze czują, że przemoc zaczyna sprawiać im przyjemność. To jest jak adrenalina, narkotyk. Widzisz przed sobą związaną, bezradną zwierzynę i nie potrafisz przestać. Bo w życiu prywatnym masz problemy finansowe, żonę, która ma do ciebie pretensje, a tam w celi z pałą czujesz się Bogiem. Kto z tego zrezygnuje? To nie jest przypadek, że akurat w Płocku zmarł Sławomir Kościuk, zabójca Olewnika, i przewieziono tam kolejnego ze świadków, który również popełnił samobójstwo. Działania operacyjne policji w zakładach karnych przyczyniły się do najważniejszych patologii polskiego więziennictwa.
Długo się zastanawiałem nad oceną i zdecydowałem się w końcu na pierwszą dyszkę w moim subiektywnym zestawieniu. Gdyby ktoś z moich znajomych został kiedyś premierem i powołał mnie na ministra edukacji, to oficjalnie deklaruję, że pozycja ta trafi na listę lektur obowiązkowych. Wiem, że prawdopodobieństwo jest niewielkie, ale kto tam wie…
Naprawdę nie rozumiem dlaczego w młodości nie byłem „przymuszany” do czytania tego rodzaju książek. Myślę, że inaczej miałaby się dziś sprawa czytelnictwa w naszym kraju. Może mądrzejsze pozycje okupowałyby listy bestsellerów w sieciowych księgarniach. Może i samo społeczeństwo byłoby mądrzejsze, bo książka jest i trochę śmieszna, i trochę smutna, i trochę straszna, a przede wszystkim bardzo otrzeźwiająca. Miło sobie pomarzyć…
Nie do końca pamiętam okoliczności w jakich pierwszy raz zetknąłem się z tą pozycją. Nocowałem gdzieś poza domem i przeglądałem czyjś regał z książkami gdy obudziłem się wczesnym rankiem. Ot taki wścibski zwyczaj, który jednoczy chyba wszystkich ludzi, którzy mają zwyczaj czytania dla przyjemności. Sięgnąłem po „Matkę noc” zaintrygowany tytułem, i okazało się, że wciągnąłem książkę przed śniadaniem.
Teraz zdobyłem wersję elektroniczną na czytnik i również dość szybko przeczytałem całość, utwierdzając się w tym, że lata temu miałem całkiem niezły gust. Czytaj dalej „Matka noc, Kurt Vonnegut [8 | 2019]”
Nieczęsto wracam do przeczytanych dawniej książek. Mam ograniczoną ilość czasu i świadomość, że nie zdążę się zapoznać się z wieloma wartościowymi tytułami raczej blokuje mnie by sięgać po co to już znam. Z drugiej strony niejednokrotnie zdarzyło mi się wziąć do ręki książkę wartą mniej od papieru na którym została wydrukowana. Dlatego postanowiłem odświeżyć sobie w tym roku powieści Kurta Vonneguta. Przed laty wywarły na mnie wielkie wrażenie, a niećwiczona przesadnie pamięć pozwala cieszyć się ich treścią jakbym robił to po raz pierwszy.
Proza Vonneguta jest – przynajmniej dla mnie – pełna paradoksów. Z jednej strony czyta się ją niezwykle lekko, od czasu do czasu parskając pod nosem z dzikiej radości – z drugiej strony nie pamiętam, po której książce ostatnio zrobiło mi się tak ciężko na duszy. Sam autor wydaje się godzić w sobie niezwykłe sprzeczności. Nie wiem czy znam drugiego takiego cynika, który tak mocno pragnie pokoju i dobra dla bliźnich. Rzeźnia numer pięć zdaje się być książką straszliwie poszarpaną, pozbawioną struktury – a jednak to jeden z bardziej przemyślanych majstersztyków jakie trzymałem w rękach. Pisze o bezsensie wojny, a jednocześnie nie jest to wcale książka wojenna – wiele w niej o totalnie abstrakcyjnych podróżach w czasie nie wyłączając z tego kontaktu z obcą cywilizacją w innym wymiarze. Choć nie przepadam za fantastyką i teoretycznie powinno mnie to zniechęcić – uważam, że to jedna z lepszych książek, która nie wprost (a czasem jednak bardzo dosadnie i w punkt) daje nam do myślenia na temat bezsensu tego co się działo w latach 40-tych ubiegłego wieku.
Uważam, że napisanie tej książki było moralnym obowiązkiem Kurta Vonneguta względem społeczeństwa. Myślę, że on też tak uważał, choć potrzebował nabrać dystansu do opisywanych wydarzeń – zajęło mu to ponad 20 lat. Rozmawiając ostatnio z przyjaciółką wspomniałem o tym, że wróciłem po latach do jego książek. Zgodziliśmy się, że każdy powinien się z nimi zapoznać, może świat byłby choć odrobinę mniej zwariowany. A potem doszliśmy do smutnego przekonania, że jako społeczeństwo niczego się nie uczymy. Bo jak to możliwe, że w dzisiejszych czasach po ulicach polskich miast mogą maszerować neonaziści?! Nie uczymy się na błędach i niestety nie wierzę, aby coś w tej kwestii mogło się jeszcze zmienić. Ludzie wciąż się nienawidzą i obmyślają nowe metody pozbawiania życia innych, a przecież upłynęło relatywnie niewiele czasu od wojen światowych. Tak jak wówczas cierpieliśmy z powodu obojętności innych, podobnie dziś my pozostajemy obojętni na to co dzieje się za wschodnią granicą (oraz wieloma innymi granicami). Niestety Pismo Święte się nie myli: „To, co było, znowu będzie, a co się stało, znowu się stanie; nie ma nic nowego pod słońcem” (Księga Kaznodziei Salomona 1,9).
W tym roku, kolejny już zresztą raz, czytam Biblię od początku. W ostatnich dniach przedzierałem się przez opis Namiotu Zgromadzenia jaki Bóg za pośrednictwem Mojżesza nakazał wykonać Izraelitom. Nie są to (przynajmniej dla mnie) najciekawsze fragmenty Pisma Świętego. Niemniej jednak staram się czytać je uważnie. Nazwij mnie świrem – ale uważam, że nawet w nich kryje się wiele mądrości. Narracja ksiąg Mojżeszowych skłoniła mnie choćby do pogłębionej refleksji na temat przekazywania pieniędzy na Kościół o czym pisałem tu: https://atypowy.wordpress.com/2019/02/20/pieniadze-na-kosciol/
Jest dla mnie zagadnieniem niezwykle ciekawym, że Bóg dał wskazówki w jakim miejscu i w jaki sposób będzie przemawiał do narodu wybranego. Wciąż w pamięci mam znajdującą się na izraelskiej pustyni rekonstrukcję Namiotu Zgromadzenia, wykonaną w zgodzie z wymiarami podanymi w Piśmie Świętym. Miałem szczęście być tam niespełna rok temu i posłuchać wielu ciekawych spostrzeżeń przewodnika na temat bogatej symboliki tego miejsca. Dlatego gdy w zborowej bibliotece natrafiłem na pozycję: „Miejsce zgromadzania się wierzących” Hendrika L. Heijkoopa nie zastanawiałem się dwa razy czy warto się z nią zapoznać. Sam tytuł mówi o tym, czego dotyczy ta niewielka książeczka. Jest to de facto małe studium biblijne dotyczące woli Bożej względem gromadzenia się wierzących ludzi w określonym miejscu.