Na moim regale z książkami znaleźć można co najmniej kilka biografii znanych misjonarzy. Są to budujące lektury pełne zwrotów akcji, które trudno określić inaczej niż jako cudowne. Żyjemy w czasach gdzie wielu misjonarzy doczekało się nawet filmów poświęconych ich życiu i pracy w rozmaitych zakątkach ziemi. Oczywiście w niespełna dwie godziny nie można mimo najszczerszych chęci pokazać całości zmagań tych bohaterów wiary. Możemy ulec pewnym złudzeniom dostrzegając w nich pewnego rodzaju nadludzi, którzy dokonali rzeczy niemożliwych dla przeciętnego wierzącego. Co jakiś czas w zborach organizowane są spotkania z misjonarzami. Sam w kilku takich uczestniczyłem, słuchając z wypiekami na twarzy o ich „przygodach” w odległych naszej kulturze krajach. Czytanie tych biografii, oglądanie filmów czy udział w tego rodzaju spotkaniach może w nas rozpalić pragnienie podobnych przeżyć, ale chyba częściej zostawia w nas wrażenie, że bycie misjonarzem wymaga jakiegoś szczególnego powołania od Boga.
Czy rzeczywiście tak jest? Im więcej rozmyślam na ten temat tym bardziej przekonany jestem, że każdy nowonarodzony uczeń Jezusa nie tylko jest powołany do tego by zostać misjonarzem. De facto każdy takim misjonarzem stał się w momencie powierzenia swojego życia Bogu. Dlatego w tym tekście chciałbym abyśmy zastanowili się nie tyle nad tym „czy jesteśmy” ale bardziej „jakimi jesteśmy” misjonarzami? Poszukamy również w Piśmie Świętym wskazówek jak być dobrym misjonarzem.
Dlaczego uważam, że każdy chrześcijanin jest misjonarzem? Ponieważ Jezus niejednokrotnie wzywał ludzi do tego, aby go naśladować: „Potem przywołał do siebie tłum wraz ze swoimi uczniami i zwrócił się do nich: Jeśli ktoś chce pójść za Mną, niech się wyrzeknie samego siebie, weźmie swój krzyż i naśladuje Mnie (Marka 8:34 SNP)”. Nieraz mówimy o tym, że po chrzcie (i napełnieniu Duchem Świętym) Jezus rozpoczął swoją około 3 letnią misję na ziemi. Łacińskie słowo missio od którego wzięło się określenie misjonarz oznacza wysłanie. Bóg posłał swojego Syna na ten świat z konkretnym zadaniem – była to misja ratunkowa. Jezus był tego w pełni świadomy, gdyż zaświadczył: „nie przyszedłem bowiem, aby sądzić świat, ale aby świat uratować” (Jana 12:47b SNP).
Rozmyślając w ostatnim czasie o osobie Jezusa Chrystusa, zadałem sobie dość nietypowe pytanie: Czy był On radosnym człowiekiem? Jak myślisz? Z ewangelii dowiadujemy się sporo o życiu Jezusa, zwłaszcza o czasie Jego około trzyletniej, publicznej służby, gdy zwiastował o nadchodzącym Królestwie Bożym. Czy daje nam się poznać jako człowiek wypełniony radością?
Zanim odpowiemy na to pytanie, należy jednak sprecyzować, jak rozumiemy radość. Okazuje się, że powszechne rozumienie nie jest spójne z tym jak definiuje to słowo Pismo Święte. Nawet definicja jaką znajdziemy w Słowniku Języka Polskiego okazuje się nie tylko płytka, ale wręcz błędna: „Radość to uczucie zadowolenia, wesołości; wesoły nastrój, rozradowanie”. W Internecie znajdziemy zatrzęsienie najróżniejszych definicji radości oraz artykułów na jej temat. Wszystkie na jakie natrafiłem mówią, że radość to stan emocjonalny. Wszystkie też wiążą radość z tym co odczuwamy. Czy słusznie?
„To, co było, znów będzie, co robiono, znów będą robić — i nie ma nic nowego pod słońcem. Czy jest jakaś sprawa, o której można by powiedzieć: Proszę, to coś nowego? Rzecz w tym, że miało to miejsce już wcześniej, w czasach, które nas poprzedzały”. Kzn 1,9-10
Mówi się, że historia toczy się kołem. Bo pewne zmiany są cykliczne, jak chociażby wciąż zmieniające się pory roku. Pewne sprawy wydaje się, że odchodzą w niepamięć, ale później jednak wracają. Jak ktoś uważniej bada historie, to może dostrzec pewne prawidłowości, które się cyklicznie powtarzają.
Ale dzieje to nie tyle koło. Nasze życie na ziemi ma swój początek i koniec. I w tym porządku jest odpowiedni czas na różne sprawy, które przemijają bezpowrotnie. Przez pierwsze lata życia chłopcy mają raczej wyrobione zdanie na temat towarzystwa dziewczynek – często wolą bawić się w swoim gronie. Przychodzi jednak czas, że zupełnie tracą głowę by spędzić choć chwilę w towarzystwie tej wybranej – przychodzi czas na miłość. W naszym życiu jest czas na naukę. Dalej przychodzi czas pracy, a jak doczekamy – czas emerytury i bawienia wnuków:
„Wszystko ma swój czas. Na każdą sprawę pod niebem przychodzi kiedyś pora: Jest czas rodzenia i czas umierania; jest czas sadzenia i czas zbiorów. Jest czas ranienia i czas leczenia (…) Jest czas miłości i czas nienawiści; jest czas wojny i czas pokoju”. Kzn 3,1-8
Choć jednostkowo jesteśmy na różnych etapach życia, to pamiętajmy, że jednocześnie wszyscy współdzielimy pewien bardzo konkretny czas, w którym przyszło nam żyć. Bo dzieje świata – one też mają swój początek i koniec. Bóg zadecydował, że przyszło nam żyć niemalże u końca dziejów!
To już najwyższy czas by zacząć wydawać dobry owoc w naszym życiu!
Przeczytałem w ostatnim czasie książkę Jakuba Małeckiego pt. „Horyzont”. Narrator, a zarazem główny bohater tej powieści, to 35 letni żołnierz, który wrócił do Warszawy po służbie w Afganistanie. Kolejne rozdziały pozwalają nam zrozumieć, jakie są przyczyny towarzyszącemu mu wciąż niepokoju, który przeszkadza w powrocie do normalnego życia w Polsce.
Ta całkiem dobrze napisana książka skłoniła mnie do refleksji. Niestety niepokój, który paraliżuje życie to nie tylko obraz znany nam z literatury, filmu czy odległych opowieści. Wielu ludzi wokół nas boryka się z tym problemem, a niestety czasem dotyka to również i nas. Strach, lęk względem czegoś, co może nas spotkać, jest wciąż podsycany w społeczeństwie, np. przez media. Wystarczy obejrzeć wiadomości na dowolnej stacji, by poczuć się niepewnie – odbywające się manewry wojsk, plaga szarańczy w Afryce, olbrzymie pożary w Australii, postępujące zmiany klimatyczne, których nie sposób już zatrzymać. W ostatnim czasie szalejący koronawirus w Chinach, który przenika do Europy. Musimy mieć świadomość, że jeśli do naszego życia wkradnie się niepokój, będzie on też na nas wpływał.
Niepokój może mieć źródło zewnętrzne, niezależne od nas. Ale może też pochodzić z naszego wnętrza. Sami możemy być źródłem swojego niepokoju. Dzieje się tak, gdy jesteśmy nieuczciwi. Zdarzyło Ci się kiedyś wpaść na kogoś niespodziewanie? Jeśli taka osoba się wystraszyła, to mówimy wtedy: „Ty chyba masz coś na sumieniu” albo: „Musisz mieć coś za uszami”. Gdy ktoś kłamie, kradnie lub łamie jakiekolwiek inne przepisy, traci pokój, który towarzyszy ludziom o czystym sumieniu. Przestępcy, którym póki co się upiekło, muszą żyć w ciągłym niepokoju, że w końcu wszystko się wyda i nie ominie ich kara.
W Krakowie powstała policyjna jednostka śledcza „Archiwum X”, która rozwiązuje po latach niewyjaśnione sprawy kryminalne. Ktoś, kto nie poniósł kary za swoje przestępstwa nie może spać spokojnie. Każdego dnia będzie mu towarzyszył niepokój, gdy widzi gdzieś policjanta. Podobnie, ktoś kto oszukał na podatkach, z niepokojem odbiera pocztę spodziewając się wezwania do wyjaśnień i mandatu. Wielu przestępców, którym upiekło się, że nie zostali złapani, nie wytrzymuje tej presji stale towarzyszącego niepokoju i nieraz sami zgłaszają się, by poddać się karze. W końcu co to za życie, gdy każdego dnia trzeba mierzyć się z niepokojem?!
Pragnienie pokoju, czy też potrzeba pokoju jest czymś, co towarzyszy ludzkości od zarania dziejów. Choć niepokój powodowany był przez różne rzeczy na przestrzeni wieków, to jednak brak pokoju uniemożliwia osiągnięcie prawdziwego szczęścia. Ta potrzeba łączy nas – współczesnych, zmęczonych pracą i zimową aurą Polaków – z ludźmi żyjącymi we wszystkich wcześniejszych epokach.
W tym kontekście przyjrzyjmy się jednemu z niezwykłych tytułów, jaki otrzymał w starotestamentowym proroctwie oczekiwany przez Izraelitów Mesjasz: Oto narodziło się Dziecko! Syn został nam dany! Władza spocznie na Jego ramieniu! Nazwą Go: Cudowny Doradca, Bóg Mocny, Ojciec Odwieczny, Książę Pokoju! (Iz 9,6)
Moja mama wychowująca się w
ewangelicznie wierzącej rodzinie, jako młoda dziewczyna nie mogła robić wielu
rzeczy, o które jej rówieśnicy nie myśleli nawet się pytać. Różne wynikające z
wiary zakazy wpływały na jej ubiór i sposób w jaki spędzała czas. Chociaż sama
była mniej restrykcyjna w podejściu do mnie niż dziadkowie w stosunku do niej –
od dziecka zostało mi na przykład wpojone, że jako chrześcijanin nie powinienem
grać w karty. Nie pamiętam w jaki sposób było mi to tłumaczone, ale wiedziałem,
że Panu Bogu się to nie podoba. Przypominam sobie towarzyszące mi poczucie winy
gdy w wieku około 10 lat pojechałem z klasą do Zakopanego na Zieloną Szkołę i dałem
się namówić kolegom z pokoju, że nauczą mnie grać w pokera. Nie graliśmy na
wysokie stawki, nikt z nas nie przegrał mieszkania. Rozgrywka nie miała miejsca
w ciemnej od papierosowego dymu spelunie, a wygrane popijaliśmy
jabłkowo-miętowym Tymbarkiem. Niemniej jednak czułem, że łamię pewien zakaz,
który przecież nie wynika ze Słowa Bożego, ale był przekazywany w dobrej wierze
z pokolenia w pokolenie wśród chrześcijan. Domyślam się jakie jest jego
pochodzenie: Gra w pokera niejednego człowieka wpędziła w nałóg, długi i przez
to wielkie tarapaty. Ponadto jest to gra, w której najwięcej zyskuje ten kto
najlepiej umie blefować (wyszukane określenie kłamstwa). Nie dziwię się zatem,
że gdy Boże przebudzenie przyszło do Stanów Zjednoczonych, wielu uwolnionych z
grzesznego życia ewangelistów nawoływało by w ogóle unikać kart. Minęły dziesiątki
lat, i również ja – chłopak wychowujący się nad Bałtykiem – usłyszałem echo
tego wezwania w formie przekazanego mi zakazu gry w karty.
Z wieloma takimi i podobnymi zakazami
mogliśmy się spotkać w Kościele. Zwłaszcza starsi wierzący dobrze pamiętają kaznodziejów,
którzy w latach 70.-80. ubiegłego stulecia gromili z kazalnic wszelkie światowe
rozrywki. Czytając artykuły z tamtych lat natrafimy na opinie, że chrześcijanin
nie może chodzić na zabawy, nie może chodzić do kina, nie może słuchać muzyki rockowej,
nie może oglądać telewizji, nie może robić sobie kolczyków, że już o tatuażach
nie wspomnę. Kilkadziesiąt lat temu wiele zborów w Polsce miało charakter
zbliżony do purytańskich społeczności XVI i XVII wieku, słynących z
restrykcyjnych zasad dotyczących moralności.
Obserwując od trzydziestu lat
Kościół dostrzegam w ostatnim czasie wychylenie tego wahadła charakteru zborów
w zupełnie drugą stronę – całkowitej, zupełnej, niczym nieskrępowanej wolności.
Widać to zwłaszcza wśród kolejnego pokolenia wierzących, tzn. tych którzy od
dziecka wychowywali się w ewangelicznie wierzących rodzinach. Od młodości
słyszeli zakazy w domu i Kościele. Choć intencje, które za nimi stały były
dobre i słuszne, możliwe, że zabrakło starszym wierzącym (rodzicom, nauczycielom
Szkółki Niedzielnej, duchownym) czasu i cierpliwości by je odpowiednio
wyjaśnić. Nie ma w tym nic dziwnego, że nie dostrzegając sensu tych zakazów
wierzący ci niczego nie chcą już zakazywać swoim dzieciom. Niektórzy przez lata
wspominają np. swoje rozgoryczenie, gdy rodzicie nie puścili ich na studniówkę
bo to „świecka zabawa” albo zabronili chodzić na lekcje tańca.
Również
pastorzy, którzy ostrzegali w ostrych słowach przed wszelkim kontaktem ze współczesną
kulturą albo odeszli już do Pana, albo znaleźli się na emeryturze i ich głos
przestał być słyszalny. Dobrze pamiętam, gdy wierzący byli przestrzegani przed
Internetem. Były nawet kazania mówiące, że to narzędzie diabła. Dziś natomiast
wielu pastorów jest bardzo aktywnych w mediach społecznościowych, a niejeden udostępnia
znajomym do posłuchania swoje ulubione kawałki rockowe, wykonawców przed
którymi nie tak dawno ostrzegali inni duchowni.
Jak
to rozumieć? Jak się w tym wszystkim połapać i nie zgłupieć zupełnie? Wciąż zdarza mi się usłyszeć pytania: Czy po
przyjęciu Jezusa do swojego życia nadal będę mógł zapalić? Pójść na imprezę?
Czy jako wierzący mogę oglądać Grę o Tron
albo czytać Harrego Pottera? Czy
będę mógł iść do pubu obejrzeć mecz z kolegami przy piwie? Czy będę mógł robić
sobie dalej tatuaże?
Choć
sam swego czasu zadawałem podobne pytania to dociera do mnie, że nie są one
właściwe. Nie chodzi wszakże o to by ktoś z Kościoła przedstawił nam listę
zakazów, abyśmy mogli się dzięki jej przestrzeganiu stać dobrymi
chrześcijanami. To nie mądrość duchownego ma wpływać na to jak spędzamy swój
wolny czas, w jakim kierunku rozwijamy swoje pasje. To nasza osobista relacja z
Jezusem, trwanie w modlitwie i lektura Słowa Bożego będą nam regularnie mówiły
co jako chrześcijanie możemy, a czego nie możemy. Spójrzmy zatem do Biblii
czego ona nas uczy w tym temacie:
NIE
PODDAWAJMY SIĘ ZAKAZOM LUDZKIEGO POCHODZENIA
Z
całą pewnością nie jest to niczym nowym, że wśród ludzi wierzących pojawiają
się strażnicy moralności i nauczyciele, którzy mają odpowiedzi na każde pytanie
i z wielką łatwością recytują dziesiątki punktów co chrześcijanin musi, a czego
nie może robić. Strzeżmy się takich osób i badajmy jakie są podstawy ich
zakazów. Dokładnie z takimi nauczycielami mierzył się już blisko 2000 lat temu
apostoł Paweł. Od zboru do zboru przemieszczali się wówczas ludzie, którzy
świeżo upieczonym wierzącym starali się narzucić masę zasad, których sami nie
byli w stanie przestrzegać. Poganie, którzy przyjmowali Dobrą Nowinę o Jezusie
Chrystusie i uznawali Go swoim osobistym Zbawicielem nie znali przecież pism
Starego Testamentu, które studiowali od dzieciństwa Żydzi. Mając tę przewagę
wiedzy, a być może nawet mając dobre intencje – narzucali na wierzących
wywodzących się z pogan setki pochodzących z zakonu przepisów, dotyczących
pokarmów, wyglądu, spędzania wolnego czasu. Dlatego Paweł uspokaja wierzących w
Kolosach:
Niechże was tedy nikt nie sądzi z
powodu pokarmu i napoju albo z powodu święta lub nowiu księżyca bądź sabatu. Wszystko
to są tylko cienie rzeczy przyszłych; rzeczywistością natomiast jest Chrystus.(…)
Jeśli tedy z Chrystusem umarliście dla żywiołów świata, to dlaczego poddajecie
się takim zakazom, jakbyście w świecie żyli:
Nie dotykaj, nie kosztuj, nie ruszaj? Przecież to wszystko niszczeje przez
samo używanie, a są to tylko przykazania
i nauki ludzkie. Mają one pozór mądrości w obrzędach wymyślonych przez
ludzi, w poniżaniu samego siebie i w umartwianiu ciała, ale nie mają żadnej
wartości, gdy chodzi o opanowanie zmysłów. (Kol
2,16-23)
Jako
ludzie posłuszni Bogu jesteśmy powołani do tego byśmy opanowywali nasze zmysły
i prowadzili uświęcone życie. Nie powinno się to jednak odbywać na
zasadzie przestrzegania całej listy zakazów zatwierdzonej przez kościelnych
hierarchów. Wiele z nich będzie brzmieć mądrze, ale może to być tylko pozór. Nie
zapominajmy o tym co Paweł swego czasu musiał przypomnieć wierzącym Galacjanom:
Chrystus przyniósł nam wolność. Stójcie
więc niezachwianie i nie schylajcie się znów pod jarzmo niewoli.
(Gal 5,1)
2. WSZYSTKO NAM WOLNO, ALE…
Natchniony
przez Ducha Świętego apostoł Paweł rozwija swoją myśl w dalszej części swojego
listu do Galacjan:
Wy bowiem, bracia, zostaliście powołani
do wolności. Tylko niech ta wolność nie
będzie dla was zaproszeniem do spełniania zachcianek ciała. Służcie raczej
jedni drugim z miłością. Gdyż całe Prawo streszcza się w tym jednym zdaniu:
Masz kochać bliźniego tak, jak samego siebie. (Gal
5,13-14)
Nasza
codzienność i to czemu poświęcamy nasz wolny czas nie ma wynikać z tego, że
ściśle staramy się nie złamać żadnego z zakazów, które usłyszeliśmy od innych
wierzących. To ma wypływać z prawa miłości, którego uczył nas Jezus Chrystus.
Jeśli będziemy kochać Boga i naszych bliźnich – nie potrzebna jest nam żadna
lista mówiąca co nam wolno, a czego nam nie wolno. W naszym sercu będziemy to
wiedzieli. Wtedy możemy za Pawłem powtórzyć to co dwukrotnie pisał do Koryntian
– Wszystko mi wolno! Wielu
wierzących chętnie przyjmuje ten fragment Pisma Świętego jako motto swojego
życia. Pamiętajmy jednak aby nigdy nie wyrywać słów z kontekstu. Paweł wszakże,
który naprawdę wszystko mógł w tym, który
go wzmacniał, w Chrystusie (Flp 4,13) ciesząc się wolnością wspomina pewne „ale”:
Wszystko mi wolno, ale nie wszystko
jest pożyteczne. Wszystko mi wolno, ale ja nie pozwolę, by cokolwiek mną
zawładnęło. (1Ko 6,12)
Wszystko wolno, ale nie wszystko jest
pożyteczne. Wszystko wolno, ale nie wszystko buduje. Nie zabiegajcie tylko o
to, co służy wam, ale również o to, co służy innym. (1Ko
10,23-24)
Gdy
ktoś apostoła Pawła próbował związać zakazami on odpowiadał, że wszystko mu
wolno. Gdy ktoś pytał się go czy może iść na imprezę albo do teatru na
najnowszą komedię odpowiadał mu, że może wszystko, ale nie wszystko jest
pożyteczne. Nie wszystko buduje, a niektóre rzeczy mogą nas uczynić na powrót
niewolnikami grzechu. Podejmując wszelkie decyzje w naszym życiu – patrzmy na
to by służyło to również innym. Do tego nas wzywa Słowo Boże. Choć dzięki
Jezusowi wszystko nam wolno, właśnie ze względu na Niego nie wszystko będziemy
chcieli robić. Będzie się to działo jednak nie ze względu na zakazy, ale ze
względu na miłość, której doświadczyliśmy, i którą chcemy dzielić się z innymi.
3.
KAŻDA DECYZJA MA SWOJE KONSEKWENCJE
Ponosimy
konsekwencje swoich działań. To jest ogólne prawo, które dotyczy każdego
niezależnie od tego czy wierzy w Jezusa czy też nie. Mówimy nieraz, że ktoś
musi wypić piwo, którego sobie nawarzył.
Jeśli
ktoś kradnie musi liczyć się z tym, że gdy zostanie złapany, to czeka go sąd i
wyrok. Gdy ktoś okłamywał swoich bliskich – musi się liczyć z tym, że ciężko mu
będzie odbudować ich zaufanie (a czasem okazuje się to już niemożliwe).
Kilka
lat temu wypożyczałem samochód w Kalifornii. Wpuszczono mnie na parking i
mogłem wybrać, które auto chcę spośród kilkunastu tam stojących. Do dziś
ponoszę konsekwencje tego, że wsiadłem do Forda Mustanga, bo jazda żadnym innym
samochodem od tamtego czasu nie daje mi tego rodzaju satysfakcji.
Od
tysięcy lat czytelnicy Pisma Świętego informowani są o tej prawdzie, że
będziemy zbierać plony tego co siejemy:
Bezbożny zdobywa złudne wynagrodzenie,
lecz ten, kto sieje sprawiedliwość, ma pewną zapłatę. (Prz 11,18)
Kto w swoim domu sieje zamieszanie, dziedziczy
wiatr; a głupi staje się niewolnikiem mądrego. (Prz 11,29)
Kto sieje nieprawość, zbiera
nieszczęście, a koniec jego swawoli kładzie rózga. (Prz 22,8)
Choć
Słowo Boże uczy, że wszystko nam wolno, to jednak informuje nas także o tym, że
nasze działania mają konsekwencje. Jeśli zastanawiasz się czy jako wierząca
osoba możesz wolne wieczory spędzać z pubie na piwie z kolegami, albo zarywając
noce aby obejrzeć wszystkie nowe seriale, które pojawiły się w tym miesiącu na
Netflixie – nikt nie może Ci tego zabronić. Sam jednak możesz ocenić jaki
przynosi to owoc. Czy jest to pożyteczne dla innych, czy to buduje. Choć lubię
czasem oglądając mecz zjeść całą paczkę chipsów, to wiem, że następnego ranka
nie będę czuł się dobrze. Mogę to zrobić, ale ponoszę tego konsekwencje. Nikt w
Kościele nie powinien Ci zabraniać zrobić sobie tatuażu, pójść na koncert
rockowy, zainwestować wszystkich oszczędności w naukę nurkowania i podróżowania
po świecie. To jednak Ty sam powinieneś odpowiedzieć sobie na pytanie jaki owoc
przynosi to dla Twojego życia? Czy jest to z korzyścią dla innych osób? Czy w
ten sposób wzrastasz duchowo i masz możliwość wskazać innym na Jezusa jako
swojego Zbawiciela?
Nie
ukrywam, że lubię od czasu do czasu obejrzeć dobry film czy serial. Zadaję
sobie jednak pytanie czy nie mądrzej byłoby w tym czasie przeczytać dobrą
chrześcijańską książkę, spotkać się z kimś albo posłuchać wykładu Pisma
Świętego? Nie dajmy się zniewolić pochodzącym od ludzi zakazom, ale pamiętajmy,
że nasze wybory, również te małe, dotyczące kwestii jak spędzimy godzinę
wolnego czasu, wpływają na nasze życie. Można powiedzieć, że każda taka decyzja
to ziarenko, które przyniesie owoc. To co w odpowiednim czasie zbierzemy zależy
od tego jakie ziarenko wrzucimy do gleby naszego życia. We wspominanym już
liście do Galacjan Paweł pisze:
Nie błądźcie, Bóg się nie da z siebie
naśmiewać: albowiem co człowiek sieje, to i żąć będzie. Bo kto sieje dla ciała swego, z ciała żąć będzie skażenie, a kto sieje
dla Ducha, z Ducha żąć będzie żywot wieczny. (Gal 6,7-8)
Pamiętajmy, że czasem coś dobrego może być wrogiem czegoś jeszcze lepszego. Wśród wielu wskazówek jakie Paweł zostawił swojemu młodszemu współpracownikowi – Tymoteuszowi – znajdujemy również takie ciekawe słowa:
Ćwiczenie ciała przynosi mniejszy
pożytek, ale pobożność przydatna jest do wszystkiego, ponieważ łączy się z
obietnicą życia teraźniejszego i przyszłego. (1 Tm
4,8)
Czy
Tymoteusz zastanawiał się czy wykupić sobie karnet na siłownię? Na pewno dbanie
o kondycję fizyczną jest istotne dla naszego zdrowia i samopoczucia. Przynosi
wymierny pożytek, ale jest on mniejszy od ćwiczenia się w pobożności, do
którego Paweł nas za pośrednictwem Tymoteusza zachęca. Jeśli zastanawiasz się
czy coś jako wierząca osoba możesz, zadaj sobie po prostu pytanie jaki efekt to
przynosi w Twoim duchowym życiu i relacji z Bogiem. Wszystko Ci wolno, ale nie
wszystko buduje i jest pożyteczne.
Narodziny dziecka są dla wielu ludzi
przełomowym momentem, który zupełnie zmienia ich życie. Młode mamy, które
lubiły sobie pospać do południa mobilizują się wstając kilkukrotnie każdej nocy
do swojej pociechy. Ojcowie, którzy lubili poszaleć w wolnych chwilach
sprzedają motocykle, a pieniądze przeznaczają na pieluchy i przeciery warzywne.
Wcześniej wieczorami wychodzili na miasto, albo oglądali horrory – teraz dbają
o odpowiednią dietę a w telewizji lecą jedynie bajki. Skoro narodziny dziecka
tyle potrafią zmienić w naszych nawykach dotyczących również sposobu spędzania
wolnego czasu – to czy nasze narodzenie się na nowo nie powinno przynieść
podobnego efektu? Słowo Boże mówi:
Tak więc, jeśli ktoś jest w Chrystusie,
nowym jest stworzeniem; stare przeminęło, oto wszystko stało się nowe. (2
Ko 5,17)
Nie naszą rolą jest komukolwiek coś
zakazywać czy nakazywać, nawet mając dobre intencje. Nie powinniśmy też innych
oceniać na podstawie naszego dzisiejszego poznania. Nie uważam by była to
właściwa droga.
Starajmy
się raczej być świadectwem, że można prowadzić piękne, szczęśliwe, spełnione
życie pozostając w Bożej bojaźni, kierując się miłością do Boga i ludzi.
Nie
roztrząsajmy czy chrześcijanin może w wolnym czasie oglądać Grę o Tron, albo czytać kryminały. Nie
oceniajmy innych, że mogliby lepiej spożytkować swój czas czy pieniądze.
Unikajmy określania jaka muzyka, albo które hobby są najbardziej chrześcijańskie,
a które są świeckie. Módlmy się o siebie wzajemnie i bądźmy świadectwem.
Gdy ktoś przeżywa narodzenie się na nowo, wszystko staje się nowe. Również jego pasje i sposób spędzania wolnego czasu ulegną zmianie. Niech to jednak nie wynika z narzucanych nakazów, ale z miłości i osobistej relacji z Jezusem. Gdy będziemy dbali o to aby Duch Święty stale nas mógł wypełniać (Ef 5,18) wiele dylematów z serii „czy wierzący może …?” niepostrzeżenie zniknie.
Kiedy zatrzymamy się w naszym codziennym biegu i wybierzemy na najzwyklejszy spacer możemy zachwycić się genialnością przyrody. Szczególnie w przeddzień wiosny, gdy widzimy jak na drzewach pojawiają się pączki, które wkrótce wypuszczą świeżo-zielone liście. Postęp nauki pomaga nam zrozumieć złożone procesy jakie zachodzą w przyrodzie. Ciężko to wszystko ogarnąć naszym ograniczonym rozumem. W jaki sposób jest to tak cudownie zrównoważone i zależne jedne od drugiego. Za jakiś czas pojawią się owady, które spełnią swoją określoną rolę w zapyleniu kwiatów. Skąd się znajdą w odpowiednim miejscu i gdzie nauczyły się swoich zadań? Nie słyszałem o specjalnych owadzich szkołach. Rodzą się z pewną zaprogramowaną wiedzą, tak jak człowiek po przyjściu na świat umie już samodzielnie oddychać bez przechodzenia odpowiedniego kursu. Tak zostało to zaprojektowane i stworzone przez Boga. To wytłumaczenie ma dla mnie znacznie więcej sensu niż forsowana wciąż w szkołach teoria ewolucji. Używając czystej logiki – więcej argumentów przemawia według mnie za tym, że te niezwykle skomplikowane procesy zostały zaprojektowane przez arcymądrego Architekta, niż za tym, że są one wynikiem samoistnego kształtowania się świata po Wielkim Wybuchu. Również inżynierowie korzystając z rozwiązań, które podpatrują w naturze pośrednio przyznają, że stoi za nimi Ktoś niezwykle mądry.
To ja w Redwood na północy Kaliforni.
Wierzę, że patrząc na przyrodę możemy wiele się nauczyć. Nie tylko jak najmądrzej budować mosty, ale też znacznie większych i bardziej uniwersalnych prawd. Apostoł Paweł wprost pisze do Rzymian o tym, że to, co o Bogu wiedzieć można, jest dla nich jawne, gdyż Bóg im to objawił. Bo niewidzialna jego istota, to jest wiekuista jego moc i bóstwo, mogą być od stworzenia świata oglądane w dziełach i poznane umysłem (Rzymian 1,19-20). Czytaj dalej „Ogień, który przynosi życie”
Wielu ludzi na dobre zraziło się do kościoła widząc w jakim przepychu funkcjonują współcześni kapłani. Również ja nie pojmuję jak to jest możliwe, że to wciąż tak funkcjonuje. Pamiętam gdy przed laty podczas rozmowy ze znajomą wychowującą się na wsi w województwie podkarpackim robiłem wielkie oczy, gdy opowiadała mi o wyczynach miejscowego księdza. Chodził z zeszytem po domach i motywował ludzi do większej ofiary pokazując w nim zapiski ile otrzymał od innych rodzin. Warto tu nadmienić, że gdy odwiedziłem tę liczącą niespełna tysiąc mieszkańców wioskę nie widziałem tam zbyt wiele bogatych willi. Miejscowy proboszcz jednak bez problemu regularnie zmieniał samochód i inwestował w swoją posiadłość. Czy tak być powinno? Wydaje się, że to pytanie retoryczne. Smutną prawdą jest jednak to, że tak się dzieje w bardzo wielu miejscach w naszym pięknym kraju nad Wisłą.
Swego czasu podczas studiów wynajmowałem pokój od chłopaka, który był zainteresowany wiarą i Biblią. Podczas jednej z rozmów zapytał mnie ile u mnie w kościele kosztują ślub i pogrzeb. Nie wiem kto był bardziej zszokowany. Czy ja pytaniem o „cenę usług” kościelnych, czy on odpowiedzią: „Jak to kosztuje? Jeśli pastor jest utrzymywany przez zbór to dlaczego miałby brać jakieś opłaty za coś, co jest jego służbą?”. Nie wiem jak się uchowałem w tym kraju, że dopiero w wieku 20 lat dowiedziałem się, że za pogrzeb i ślub (i wiele innych rzeczy) trzeba w kościołach wnieść specjalną ofiarę. Nie potrafiłem wtedy tego pojąć i nadal jest mi ciężko po latach to przyjąć. Również mojemu współlokatorowi coś w tym zgrzytało. Pamiętam, że czytaliśmy razem Biblię wieczorami i sporo rozmawialiśmy, do czasu aż wybrał się na rekolekcje organizowane przez dominikanów. Tam został upomniany, że nie może tego więcej ze mną robić. Jakiś czas później atmosfera w mieszkaniu na tyle się zmieniła, że musiałem się wyprowadzić …
Jako że studiuję Pismo w oparciu o Zwycięski Plan Czytania Biblii,od początku roku towarzyszy mi Księga Psalmów. Wiem, że dla wielu wierzących jest to jedna z tych najbardziej ukochanych części Słowa Bożego. Muszę się przyznać w tym miejscu, że ja nigdy nie podchodziłem do psalmów z takim entuzjazmem. Może winna jest tu szkoła albo moi rodzice? Nikt nigdy nie zaszczepił we mnie miłości do poezji. Niezbyt dobrze wspominam wypracowania, które polegały na interpretacji wierszy. Skąd miałem wiedzieć, co „autor miał na myśli”? Wydaje mi się, że nawet on często sam nie do końca wiedział, co chciał przekazać. Od rozszerzonej matury z języka polskiego gdzie dokonałem spektakularnej nadinterpretacji prostego wiersza upłynęło już wiele lat. We mnie pozostaje jednak nadal pewnego rodzaju skrywana nieufność do tekstów poetyckich, a czy w dużej mierze nie tym jest właśnie zbiór 150-ciu psalmów w Biblii?
Mimo, że nikt nie zachęcał mnie do stania się poetą, to zdecydowanie zaszczepiono we mnie szacunek i miłość do Pisma Świętego. Choć łatwiej mi przychodzi czytanie konkretnych historii (jak Ewangelie czy Dzieje Apostolskie) i chętnie sięgam do nowotestamentowych listów, które pełne są bardzo konkretnych wskazówek do mojego życia, to nie chcę zapominać o tym, że całe Pismo przez Boga jest natchnione i pożyteczne do nauki (2 list do Tymoteusza 3,16). Oznacza to, że tak trudne w interpretacji Psalmy mają służyć nam do wykrywania błędów w postępowaniu oraz są wskazówką co można poprawić. Ich niespieszna lektura połączona z modlitwą przyczynia się dowychowywania nas w sprawiedliwości.Z takim nastawieniem staram się spojrzeć na Księgę Psalmów zupełnie na nowo. Świeżym okiem szukam na jej kartach wskazówek „jak trzeba żyć”. Może to być przygodą obfitującą w wiele ciekawych refleksji – należy zachować jednak przy tym pełną ostrożność. Jednym z częściej formułowanych zarzutów względem ewangelicznie wierzących chrześcijan jest to, że interpretują Biblię w niewłaściwy sposób, czyli sobie najwygodniejszy. Niestety nie zawsze oskarżenia takie są bezpodstawne. Tym bardziej powinniśmy do czytania Pisma Świętego podchodzić z należytym szacunkiem i robić to całościowo, nie wyrywając ulubionych wersetów z tak ważnego kontekstu!
Czy z Psalmów możemy wyciągać lekcje dla naszego życia? Czy zapisane tam słowa można traktować dosłownie? Przecież to w dużej mierze poezja i to do tego hebrajska! Wiele wersów tak ciężko jest zinterpretować, że nie ma zgody nawet co do tego jak powinny brzmieć po polsku, a co dopiero mówić tu o ich duchowym znaczeniu? Porównując kilka dostępnych mi polskich i angielskich tłumaczeń widzę często duże rozbieżności – czy przekreśla to tę księgę by uczyć mnie o Bogu i życiu? Uważam, że zdecydowanie nie. Choć wiele z psalmów jest krótkich i trudno poznać ich bezpośredni kontekst, to przecież mamy wciąż 65 pozostałych natchnionych ksiąg, które będą nas strzec przed błędnymi wnioskami. Dzięki księgom historycznym znamy dość dobrze wydarzenia z życia Dawida, które go kształtowały i były inspiracją dla napisania blisko połowy spośród znanych nam psalmów. Choć obfitują one w metafory i nie wszystko należy traktować w nich dosłownie, to są one przede wszystkim świadectwem tego co działo się w duszy mężów Bożych. Często to bezpośredni zapis wołania do Boga – po prostu modlitwy. To spisane pod natchnieniem Ducha Świętego prawdy dotyczące Boga oraz proroctwa dotyczące Chrystusa, który miał przyjść. Słowem – to wielka skarbnica wiedzy na temat charakteru naszego Stwórcy oraz życia i myśli tych, którzy mu służyli.
Czytając z takim nastawieniem Psalm 26 natrafiłem ostatnio na intrygujące mnie słowa Dawida:
O ile grudzień jest czasem wzmożonego ruchu we wszelkich sklepach, które oferują różnorakie prezenty – o tyle początek stycznia jest okresem żniw dla właścicieli siłowni oraz tych, którzy handlują zdrową żywnością. Ludzie wciąż jeszcze dręczeni niestrawnością oraz wyrzutami sumienia po okresie świątecznym, kiedy to popuścili sobie pasa (nie tylko w znaczeniu metaforycznym) gremialnie postanawiają „wziąć się za siebie”. I pomimo tego, że większość noworocznych atletów zniknie z siłowni przed końcem zimy – co roku obserwujemy to samo. Liczne żarty na ten temat nie zrażają tysięcy młodych i starych do tworzenia nowych postanowień od początku roku z wiarą, że tym razem uda się w nich wytrwać.
Do powszechnego użycia przeniknął nawet lubiany przeze mnie bon mot – „NOWY ROK – NOWY JA”. Niezależnie czy ktoś używa go z wiarą w trwałość swoich zmian, czy też z przekąsem aby obśmiać kogoś, w czyją przemianę wątpi – zjawisko postanowień noworocznych ukazuje pewną prawdę o ludziach. Chcielibyśmy być lepsi. Chcemy się rozwijać, a gdy odważymy się na chwilę autorefleksji i szczerości, to dostrzegamy w sobie rzeczy, które nam ciążą. Źle nam z tym, że nieodpowiednio wykorzystujemy czas. Nie jesteśmy dumni z tego, że z trudem mieścimy się w kupione nie tak znowu dawno ubrania. Zaczyna nas przytłaczać rozmiar stosu książek, które wiemy, że warto przeczytać, itp. Uważam, że dążenie do tego by być lepszym – jest dobre. To zdrowe i mądre, że chcemy się rozwijać. Naturalne jest to, że staramy się osiągnąć to na drodze eliminacji tego, co przeszkadza i inwestycji w to, co pomaga. Skąd się jednak wzięło przekonanie, że to właśnie przełom grudnia i stycznia jest tą granicą, kiedy warto zacząć poświęcać więcej myśli temu, czym zapełnimy naszą lodówkę albo wolny wieczór?